Słowem wstępu, wraz z końcem tego niezwykłego miesiąca, zawieszam etap niepokornych uzależnień myślowych, tak stanowczo wytrącających mnie z rutyny obowiązków. Jednak ten czas, schematycznie zastępując ubiegłoroczny odpowiednik, zapisze się w mojej małej historii odczuć muzycznych. Jest to okres, gdy gdzieś, w mikroelementach listopadowej szaty mojej duszy zawierają się plamy nieoczekiwanej żałości. Moment samoanalizy wzbrania się. Moknę. Deszcz dwunastotaktowych form w słuchawkach, czy pod powierzchnią winylowych fal, przeszywa mój własny cień. Listopad, umierająca jesień - epoka wspominania ich. Błękitnych dusz bluesa.
Umieranie? Katalogi rozważań. Gdy dotyczy przeciętności, istoty - jest systemem przejścia. Lecz gdy umiera muzyk... Nie, muzyk nie umiera. Funkcjonuje tylko pod innym szyldem. Pod postacią własnych dokonań. W każdym słowie. W każdej myśli. Dźwięku. Rozproszeniu. Przekazie. I przed snem, nucony do ucha przez matkę. W nas. We mnie. I w moich marzeniach. Utopijnych... Często - 'pół żartem z powagą na duchu' żałuję. Marzę. Urodzić się kilkadziesiąt lat wcześniej. I znać tylko żywy, prawdziwy, jedyny odbiór. Poznać ich. Tych, którzy przeszli już na tę bardziej błękitną sferę.
Ostatnio wspominaliśmy m.in. Duane'a Allmana, Mary Lane, czy Sharon Jones. Jednak kumulację rozgoryczenia i melancholii przysporzyła mi śmierć mistrza. Moimi odczuciami podzieliłam się z wami w dzień śmierci artysty. "Gdy umarł Cohen, umarła ta niesamowita, wrażliwa cząstka mojego muzycznego światopoglądu. Jego twórczość to ani wyłącznie muzyka, czy też tylko poezja, to połączenie tych dwóch elementów życia. Poezja dźwięków. Dziś, żegnając mistrza, kompozytora emocji, dajemy jego muzyce i poetyckiej twórczości nowy wymiar w innych przestrzeniach... Leonard Cohen. 'Muzyka nieznajomego' tak bliska sercu. Alleluja - hołd. Bogu, mu." Śmierć każdego muzyka nie zostawia obojętności. Wprowadza w naszą pamięć tę wrażliwość. Śmierć niektórych nadal żyje. W ich utworach. Ona się nie dokonała. Śmierć żyje. Czy ktoś to wytłumaczy? To istota bluesa.
Howlin' Wolf, Muddy Waters, Big Mama Thornton, Koko Taylor, Etta James, B.B. King, Stevie Ray Vaughan, Janis Joplin, Billie Holiday, Robert Johnson, Son House, J.J Cale, Willie Brown, Johnny Cash, Buddy Guy, Jimi Hendrix, John Lee Hooker, Lightnin' Hopkins, Ray Charles, Albert King, Charley Patton, James Cotton, Rysiek Riedel, Tadeusz Nalepa, Mira Kubasińska, Jan Skrzek, Wojciech Skowroński, Ryszard Skibiński.....
Zapalmy świecę, niech woń rozpuszczającego się wosku, stopi bariery. Kreśląc wybory po wyblakłych pancerzach okładek, chwyćmy jedną jak uczucie. A potem następną. Winyl, za winylem. Wsłuchując się w śmierć. Spójrzmy, w to chłodne na pozór, listopadowe niebo. Głębokie, czarne uosobienie bluesa. Żyją. Swym blaskiem oddziałują na przyszłość. Błękitne dusze w niebiańskiej sferze. Są.
Pierwszy film: Leszek Winder oddał hołd błękitnym duszom w "Bluesie o śmierci". Drugi film: Son House i jego wiecznie żyjący "List Śmierci".
Jak długo bedzie żył blues, tak długo oni bedą istnieć.
BLUES NOT DEAD. /mbluedrag